Wspomnienia, wspomnienia, ach te wspaniałe dawne czasy!

A'hoy Władysławie, napisałem coś co może nie spodobać się niektórym czytelnikom, ale musiałem upamiętnić swojego nieżyjącego już Kolegę Bogusia Wachowicza absolwenta TŻŚ z 1977 r., który był moim bosmanem i tuż przed ogłoszeniem "Stanu Wojennego" zszedł z naszej BM w Berlinie Zachodnim, kiedy wracaliśmy do kraju z Holandii. Pozdrawiam i zamieszczam tutaj tekst; Józek

Pracuję już w niemieckiej „łodziarce” od 30 lat. Jednak zawsze bardzo miło wspominam lata spędzone w PP ŻnO. Będąc absolwentem '75 wrocławskiego TŻŚ doskonale pamiętam czasy, kiedy przed maturą przyjeżdżali do nas do szkoły przedstawiciele kadrowi wszystkich przedsiębiorstw żeglugowych jakie istniały wówczas w naszym kraju. PRL nie był wtedy jakąś jak to dzisiaj opowiadają faceci i kobitki z poronionymi mózgami jedynej słusznej rządzącej partii "zdradziecką mordą komunistyczną”. PRL był poważnym liczącym się na świecie i w Europie krajem z dużą morską i śródlądową żeglugą. Brano nas do pracy na barki i zestawy pchane jak przysłowiowe "świeże bułeczki", a droga awansu była tak szybka i prosta jak przysłowiowa "budowa cepa". 

Mając już 25 lat i wymagane patenty zostałem kierownikiem BM-500, czyli nazywanym dzisiaj tak ładnie kapitanem statku. W skład mojej pierwszej załogi wchodzili również absolwenci TŻŚ. Mechanikiem był starszy zrównoważony i bardzo poważny Jurek Dobaczewski. Natomiast bosmanem Boguś Wachowicz. Lekkoduch o doskonałej prezencji i znajomości języka niemieckiego, który był przez niego wybranym językiem jako przedmiot maturalny. 

Pewnego razu wypłynęliśmy ze Szczecina na daleki Zachód zatrzymując się na kolację w jednym z portowych miast Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Był właśnie piątek i pod wszystkimi knajpami stały duże kolejki chętnych na spędzenie miłych godzin przy kurczaku i piwie. Od rana nic nie jedliśmy zajęci pracą na barce i licząc na późny obiad w jakieś przytulnej restauracji wybraliśmy się całą załogą do tzw. „miasta”. Ustawiliśmy się w kolejce do „Kulturhausu” i, a tu "kaszana" bo drzwi były "zakluczone”. Boguś chwilę podumał i poprosił mnie o 10 DM mówiąc, że to jest nasz "wejściowy klucz”. Faktycznie odźwierny widząc banknot zachodnioniemiecki wpuścił nas do środka. Hala była ogromna i kelnerki nie nadążały z obsługiwaniem klienteli. Usadzono nas przy mały dwuosobowym stoliku, gdzieś na końcu tej sali. Kiedy w końcu zjawiła się cycata kelnerka Boguś zamówił dla nas po dwa obiady i butelkę radzieckiej wódki. Po paru minutach kelnerka przyniosła nam po dwa pełne talerze co nie wzbudziło większego zainteresowania publiki. Oświadczyła jednak, że wódki w butelkach nie podaje, a jedynie w kieliszkach 2 cl. Boguś poprosił więc całą flaszkę w ... kieliszkach. Kiedy niosła je na tacy w restauracji, która szumiała jak pszczeli ul zaczęło robić się cicho, a jak podeszła do naszego stolika zapadła grobowa cisza. Kelnerka miała na dwóch tacach 36 kieliszków napełnionych "Moscowską". Zaczęła je ustawiać na tym małym stoliku, gdzie stały już cztery talerze z naszym obiadem. Zmieściła tylko 30 kieliszków i popatrzyła swoimi małymi oczkami z nad dużego biustu pytając co ma zrobić. My natomiast nie zastanawiając się zbyt długo wychyliliśmy po trzy i Boguś poprosił ..." noch mal eine Flasche" i wtedy rozległy się brawa, a my kłanialiśmy się nisko przegryzając kotletem schabowym z „kartoffelsalat” popijaliśmy sobie wódeczkę. 

Obaj moi Koledzy załoganci z tamtego rejsu odeszli już na "wieczną wachtę". Cześć ich pamięci! 

Józef Węgrzyn

 

Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce. Polityka cookies