^Do góry
baner

Wspomnienia w rocznicę śmierci komandora Mieczysława Wróblewskiego

                                Z Panem Komandorem Mieczysławem Wróblewskim podjęliśmy pracę w Zjednoczeniu Żeglugi Śródlądowej we Wrocławiu w1972r .Zjednoczenie zostało jak się to wówczas mówiło zdeglomerowane z Warszawy do Wrocławia, czyli przeniesione tam gdzie rzeczywiście było centrum żeglugi śródlądowej, bo tu były dwie stocznie, największe przedsiębiorstwo przewozowe Żegluga na Odrze, Navicentrum , przedsiębiorstwa budownictwa hydrotechnicznego oraz bliskość zaplecza naukowego : Politechnika , Akademia Ekonomiczna. Decyzja okazała się być ze wszech miar słuszna  co okazało się w miarę upływu lat. Nastąpił burzliwy rozwój żeglugi, stoczni, budownictwa wodnego co owocowało modernizacją odrzańskich stopni wodnych szczególnie po przyjęciu zarządu nad Odrą przez Zjednoczenie. Do Zjednoczenia przeszedłem po dziesięcioletniej praktyce zawodowej na barkach motorowych i zestawie pchanym Tur./karna kompania żno/ Wcześniej z Panem Komandorem zetknąłem się jako słuchacz Jego wykładów z nawigacji w PST jak też na egzaminach na patent mechanika i kapitana. Łatwość we wzajemnych relacjach wynikała również  z doskonałej pamięci Komandora, który zapamiętał że na Jego wykładach zawsze byłem w doskonale utrzymanym mundurze marynarskim  / z pełną elegancją należną temu mundurowi jak to określał komandor/ , doskonale zdanych egzaminach w których przewodniczył Komisjom Egzaminacyjnym. Również pierwszy dzień pracy rozpoczął się w „pełnej gali mundurowej”.

Rozpoczęliśmy pracę w budynku mieszkalnym na ul. Oficerskiej i to nam, imponowało jako że w tym czasie było nas dwóch zaledwie oficerów żeglugi śródlądowej co zawsze z dumą podkreślał Komandor,  a tu masz nomen omen na naszej ulicy, szczególnie wtedy gdy nasze postulaty z trudem docierały do świadomości decydentów, którzy niejednokrotnie chcieli realizować plany przewozowe „na skróty” bez uwzględniania choćby przepisów. Tym nieraz usprawiedliwialiśmy ten stan rzeczy, mamy przecież do czynienia z „cywil bandą”. W tym czasie był utworzony Wydział Budownictwa i Administracji i my byliśmy tą administracją z czym nie mógł się pogodzić Komandor, bo ustalenia były takie  że będzie to Wydział Głównego Nawigatora, co z czasem nastąpiło ale już w nowym budynku, wybudowanym na ul. Wita Stwosza. Komandor fakt ten skomentował tak  mówiąc do mnie : Panie Kapitanie patrz Pan jakim zdolnym narodem jesteśmy, budynek buduje nasze przedsiębiorstwo budownictwa hydrotechnicznego, na elementach wykonanych w stoczni rzecznej /rama H/. Zajmowaliśmy na ul. Oficerskiej mały pokoik obok dwóch pokoi specjalistów budownictwa  gdzie m.inm. pracowała  znana Pani Profesor z TŻS mgr inż. Bogusława Kędzierska. Z ich dyskusji i rozmów z nimi niejednokrotnie czerpaliśmy wiedzę potrzebną nam nawigatorom. Niezapomnianym naczelnikiem tego wydziału był mgr inż. - prymus budownictwa wodnego na Politechnice Gdańskiej , w pracy kolega a poza pracą znakomity kompan. Nie lubił jednak wina z czarnej porzeczki, z którego słynął Komandor, wolał mocniejsze trunki. To On zasłynął pewnego cichego dnia z okrzyku „znalazłem”. Co znalazłeś zapytałem wybiegając z pokoju. Błąd w kalendarzu. Był to jeden dzień poświęcony kalendarzom. Inne dni to telefoniczne. Sprawy załatwiał tylko przez telefon inne dni to papierowe. Niszczył kopie pism i wrzucał do kosza. Ale trzeba przyznać że za jego czasów zmodernizowano stopnie wodne na Odrze. Komandora w osłupienie wprowadzał taki luzacki styl.W pokoiku tym jak w każdym biurze były regały, szafy biurowe i biurka ALE NIEPRAWDĄ JEST ŻE ZA SZYBĄ BYŁ RYSUNEK ŻAGŁOWCA  jak to opisał żartobliwie jeden z uczestników spotkań na  mokrym pokładzie. Otóż nie pozwolił by sobie Komandor aby coś wyrysowane niewprawną ręką było umieszczone w witrynie. Otóż było tam zdjęcie szkunera ORP Iskra na którym Komandor podczas praktyki w podchorążówce M.W. pobił rekord wyścigu poprzez saling. Dalsza część opowieści o komandorze od żaglowców i doktorze od syfilisa jest prawdziwa, byłem przy tym. Tenże doktor zasłynął również tym , że na delegację do Budapesztu na posiedzenie Komisji Dunajskiej /w składzie kilku osób/ przewiózł butelkę wódki i przez tydzień pobytu nie zdradził się z tym że ma alkohol mimo nalegania i pytań czy ktoś coś ma. W czasie powrotu na granicy jego bagaż skontrolował celnik i widząc polską wódkę powiedział „pan to ma dryg do handlu, nie dość że nie wypił pan to jeszcze pan zarobił./podczas pobytu za granicą w Polsce wódka podrożała/. Trzeba było widzieć miny wyposzczonych kolegów z delegacji. Z wódczanych zdarzeń warto jeszcze wspomnieć wesołe /dla niektórych/ zdarzenie na podsumowaniu sesji Komisji Dunajskiej. Otóż uroczyście , na stojąco kelner podał na tacy do wyboru wszelkiego rodzaju alkohole w kielichach też różnego kształtu i wielkości. Jeden z bardzo wyposzczonych uczestników toastu sięgnął po największy kielich, z przeźroczystym płynem. Wzniesiono toast i tenże uczestnik zakrztusił się  a po przyjściu do siebie wydusił  z siebie westchnienie …”o k…wa woda”.  Ale żarty na bok , zaczynają się schody!. Trudno było się przebić ze swymi sprawami w Zjednoczeniu bo wielość sprzecznych interesów a środki mimo wszystko szczupłe. Do czasu! Byliśmy spychani dotąd aż okazało się że do przewozów zagranicznych trzeba ujednolicić polskie przepisy żeglugowe a do modernizacji dróg wodnych i do projektów konieczne są opinie nawigatorów.” Przyszła koza do woza” .Wtedy staliśmy się ważniejsi. Ale do ujednolicenia przepisów konieczne były wyjazdy do Genewy do prac w EKG ONZ w zakresie przepisów CEVNI i SIGNI. Kto o tym wiedział wówczas w Polsce. A na nas spadł obowiązek uczestniczenia konkretnego w pracach i wożenia ze sobą na wycieczki różnych vipów, którzy mieli bilety darmowego przejazdu z M.K. po całej Europie i zwiedzali piękną Szwajcarię a my od rana do nocy tyrali nad wnioskami, które należało przyjąć lub odrzucić ,jeżeli tak to uzasadnić w języku obcym. Stąd w tajemnicy i z wielką intensywnością Komandor powtarzał język angielski a ja rosyjski a wspólnie  j. niemiecki., chociaż Komandor niechętnie posługiwał się tym językiem w rozmowach prywatnych, /bo oficjalnym językiem był angielski, francuski, rosyjski i hiszpański/, z uwagi na niemiłe wspomnienia z oflagu Woldenberg, jego ewakuację  i marsz bez jedzenia oraz tragiczne wyzwalanie w miejscowości Deetz, gdzie czołg z czerwoną gwiazdą oddał strzał z pocisku rozpryskowego do stodoły w której byli jeńcy, zabijając 50 osób i wielu raniąc jak opowiadał Komandor , aczkolwiek niechętnie. Pamiątką z obozu była meteoropatia jakiej się nabawił w wyniku osłabienia organizmu. Na pół godziny przed opadami deszczu dręczyła go przez minutę niebywała senność. Wstawał , spacerował i jakoś to przechodziło, chociaż nie zawsze. Malowniczo opowiadał o życiu obozowym. Przebywał w nim ze znanymi osobami świata nauki i kultury, z wiedzy których korzystał w pełni, biegając z wykładu na wykład. Również doskonalił język angielski i niemiecki i jak to mówił aby nie powtórzyła się sytuacja jak ta  na egzaminie końcowym na podchorążówce, gdzie jeden z podchorążych na egzaminie z j. niemieckiego, otrzymał pytanie : was macht der Kuh?.Podchorąży niczym nie zrażony odpowiedział „muuuu” . Sehr gut powiedział egzaminator i cicho mruknął, za refleks. Na tym zakończył przepytywanie delikwenta słabo znającego ten język i wpisując ocenę b. dobrą. Między wykładami w obozie musiała być herbatka o 17- tej na wzór angielski, parzona z „niczego” bo rzadkością było że ktoś dostał paczkę z tym rarytasem. Po tych opowieściach jeszcze większej nabrałem ochoty do nauki języków w czym Komandor pomagał ochoczo. Dobrze że Komandor nie sprawdził tej wiedzy po latach,/przy pierwszym spotkaniu na mokrym pokładzie /,  które minęły, bo załamał by ręce.  Bez żywego kontaktu język ulega zapomnieniu. W latach osiemdziesiątych minionego wieku ! ustały wszelkie wyjazdy zagraniczne, brak pieniędzy i zainteresowania żeglugą śródlądową , po likwidacji Zjednoczenia dały te skutki , które widzimy obecnie.

         W latach siedemdziesiątych bardzo dużo pisało się pism, wyjaśnień, wniosków, kierowanych do władz nadrzędnych i jednostek z którymi Zjednoczenie współpracowało. Na telefon nic, tylko pismo. Hala maszyn gdzie pisały pisma maszynistki była zawalona i kolejka bardzo długa a o przyśpieszenie trzeba było usilnie prosić. Nas to nie dotyczyło bo wcześniej posiadłem umiejętność pisania na maszynie z czego Komandor był niezmiernie zadowolony po ujawnieniu tej umiejętności. Wtedy błyskawicznie pisaliśmy pisma które nakazywała „dyrekcja’,  nie mogąc wyjść z podziwu , że mamy takie chody na hali maszyn. Długo nie zdradzaliśmy tego aby nie być obciążanymi dodatkowymi czynnościami, które nie leżały w naszym zakresie. Nie samą pracą w biurze się żyje. Komandor opowiadał o swojej młodości a szczególnie o służbie  , chociaż krótkiej z uwagi na wojnę  i przeważające siły wroga , na słynnych okrętach typu ptaszek /Jaskółka/ , gdzie swego czasu było tylko dwóch oficerów. Z tego czasu, oczywiście przed wojną, zostało powiedzenie: ..panie poruczniku ktoś z nas musi zostać na okręcie, ja wychodzę. Wychodząc z biura niezmiennie powtarzał panie kapitanie ktoś z nas musi zostać, ja wychodzę. Jako mój szef miał obowiązek chodzenia do dyrektorów po podpis wychodzących pism, czego nie znosił, bo musiał tłumaczyć od a do z wszystkie sprawy, a całej swej wiedzy , która była podstawą napisania jakiejś opinii nie sposób było przekazać szczurom lądowym jak ich nieraz nazywał w złości. Pewnego razu chcąc się poskarżyć na stosunki w firmach powiedział do dyrektora „ panie dyrektorze nasi dyrektorzy w firmach są jak dzieci. Na to dyrektor wziął słuchawkę telefonu, wykręcił numer do domu i zapytał jak tam dzieci? I na  tym rozmowa się skończyła. Komandor nie mógł po tym dojść do siebie przepuszczając ze świstem powietrze  przez zaciśnięte zęby, jak to miał w zwyczaju, gdy był mocno poruszony. Płace w Zjednoczeniu wbrew pozorom były niskie i stąd aby utrzymać mnie w Zjednoczeniu skierowano mnie na studia w Akademii Ekonomicznej i do dodatkowej pracy w godzinach urzędowania , do nauczania w TŻŚ locji i nawigacji . Przedmioty i klasy przejąłem po kapitanie Witku Samuelu. Korzystałem długo z jego opracowań przedmiotu i wiedzy Komandora z którym konsultowałem wykłady. Zatem były to czasy intensywnej pracy na wielu frontach. W szczególności wiele czasu wymagało przygotowania naszego stanowiska na obrady w Genewie, na które jeździł Komandor wożąc wielu vipów na wyjazdy turystyczne bo mieli bilety wolnego przejazdu przez Szwajcarię i w czasie gdy Komandor  pracował w Komisji oni zwiedzali ten piękny kraj przez sześć dni , bo tyle trwały sesje.. Wtajemniczał mnie w każdy szczegół bo zaplanował , że zastąpię go w tej pracy bo sam wybierał się do pracy kontraktowej w Afrykańskiej Komisji Gospodarczej ONZ. Z biegiem czasu coraz mniej vipów jeździło do Genewy bo ministerstwo ograniczało coraz bardziej środki, bo przecież wszystko było limitowane a ja zostałem dokooptowany do wyjazdów, bo przed wyjazdem Komandora do Afryki w Komisji musiał być przedstawiony i zaakceptowany przez tamte gremia następca, z którym można będzie rozmawiać na tematy żeglugowe. 

Niejednokrotnie rozmawialiśmy o losach oficerów Marynarki Wojennej po 1945r. i o słynnych procesach sfingowanych w latach pięćdziesiątych. Nie były to modne tematy mimo rehabilitacji oficerów uprzednio skazanych. Jak wiemy Komandor został usunięty z marynarki wojennej i podjął pracę na wybrzeżu w jednej z przetwórni rybnych, gdzie kobiety oprawiały ryby nożami ze zwykłej blachy. Opowiadając o tym powiedział z przekąsem: a czy wie pan panie kapitanie jaki był mój pierwszy wniosek racjonalizatorski ? kazałem naostrzyć wszystkie noże. Nie dane mu jednak było wdrażanie kolejnych wniosków racjonalizatorskich równie ważnych i nowatorskich bo otrzymał zakaz pracy na wybrzeżu i przeniósł się do Wrocławia co Jemu i Wrocławiowi wyszło na dobre. Rozważaliśmy na mokrym pokładzie czy Komandor zrobiłby większą karierę w MarWoju od tej we Wrocławiu. Otóż moim zdaniem było to niemożliwe. Z opowiadań Komandora wynika że tam zderzyły się dwa żywioły. Jeden to oficerowie wykształceni przed wojną, z praktyką morską w czasie wojny i oficerowie powojenni niejednokrotnie wg zasady nie matura… należący najczęściej do jedynej i później przewodniej. Komandor pytany dlaczego nie poszedł ich śladem dla rozwoju kariery i nie wstąpił, odpowiedział  z właściwym  sobie syczeniem ..” myśmy takim ręki nie podawali”. To pytanie- jak było pogodzić współpracę i służbę?.Niemożliwe. Śródlądzie jednak poznało się na zaletach Komandora i nagrodziło Go przywilejem kształcenia młodzieży w marynarskich mundurach, wysokimi funkcjami w administracji żeglugowej i najwyższymi odznaczeniami resortowymi i państwowymi. Cześć Jego pamięci.

Kpt.ż.śr. Władysław Chaszczowski

 

Wyszukiwarka

Copyright © 2013. Mateusz Haglauer Rights Reserved.


Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce. Polityka cookies